A więc zostaliśmy jedną z tych par, które spędzają weekend w Ikei?…tą parą, która zamiast kotłować się w pościeli albo dyskutować o sztuce, rozmawia o wyższości dużej patelni od małej i miękkości ręczników. Tą parą, która jak setki innych par noga za nogą przemierza kilometry sklepu w poszukiwaniu szczęścia niczym z ikeowskiego katalogu.
Obserwuję rasę ludzką, dochodząc do wniosków, że jest nieszczęśliwa. Przyszli po obietnicę lepszego życia albo chociaż krzesła, od którego nie dostaną hemoroidów, a wychodzą z hot dogiem za złotówkę. Adam i Ewa muszą być cholernie dumni z tego, jak ta zaraza się rozprzestrzeniła. Teraz już nie musimy podbijać obcych terytoriów, za sukces wystarczy nam podbój hipermarketów i nakarmienie przepastnych brzuszysk. Brzuszyska przelewają się na prawo i lewo. Bożekurwa jacy my jesteśmy grubi. Wielkie, opasłe, obleśne społeczeństwo z kartą ikeafamily. Stłoczone przy filiżankach, przy kwiatkach i kocykach daje przecudny obraz rodziny spełnionej. Matki polki, ojcowie polacy, rodacy i ich pociechy. Na pocieszenie moje i wieki wieków amen wychodzą z założenia, że właśnie oni powinni posłać dalej w świat swoje geny. Dzieci ryczą. Dzieci zawsze ryczą, bo zawsze czegoś chcą. Pieska, kotka, siku, kupę na środku sklepu, innego tatusia. Mamy wzrokiem karcą ojców, bo po cholerę wziął kotka jak dzieciak krzyczy, że pieska, dlaczego tak wolno biega do wc, ktoś się znowu poślizgnie na kupie i że mógłby do cholery być inny. Ojcowie wzrokiem zabijają matki. Milczącym spojrzeniem facetów, którzy przegrali życie gardząc własną egzystencją macho, który żenił się z miss podlasia a wpierdala klopsiki z wielorybem w getrach za pińćpińdziesiąt z targu. Nie tak miało być…
W innym sklepie i innej rzeczywistości targi ślubne są jeszcze obietnicą pięknego życia. Tak to się zawsze zaczyna, najpierw targi ślubne i wybieranie tortu, a potem już tylko kłótnie o to dlaczego pakujesz do koszyka kubek za 2 zyla, jak ten za złotówkę jest tańszy. Dają darmowy tort. W naszym społeczeństwie jest coś takiego, co jest kurwa po prostu smutne. Bo nawet jeśli ktoś podjeżdża najnowszym volvo to i tak weźmie co dają, bo za darmo. Może mieć gluten, olej palmowy i może nawet być naplute i z ziemi, ale darmowe. Odbierają to darmowe, gdzie tam odbierają – toczy się walka. Podchody, podstępy, kto więcej, kto dalej w kolejce. W kolejce stoi żul spod biedronki, pani z katalogu Zary i pan od volvo i jeszcze setki matek polek, co to już ślub mają za sobą, ale tortowi nie przepuszczą. Stoją, biorą w biodra, odchodzą. Ktoś wyrwał 4 kawałki i ma minę, jakby wygrał drugie życie. Tak mały, jesteś zwycięzcą.
Noga za nogą przemierzamy świątynie. Współczesne kościoły, gdzie tuż po niedzielnej sumie jest im już w sumie wszystko jedno. Liżą przez szyby lepszą rzeczywistość, lecząc swoje kompleksy szmatami z haemu. Nowe szaty, sami króle. I kurewny.
Stoję pośrodku. Pośrodku tej pustki umysłowej i krzyczę. Drę się w środku na małe kawałeczki. Gdzieś pomiędzy prawą półkulą a lewą mam przebłysk, że może ci ludzie są szczęśliwi. Może ta ludzka rasa, która chce skolonizować marsa nie zatrzyma się tylko na kolonizacji ikei. Że może za tą fasadą bezkształtnie przelewającej się glutowatodzieciowatej masy jest coś więcej. Coś, czego nigdy nie doświadczę.
Mam patelnię. I chciałabym mieć inne oczy, które pozwolą mi wierzyć w to, co widzę. A może widzę to, w co wierzę?…