Raz w życiu mamy magiczny dar – nieśmiertelność. Drugi świat albo koniec pierwszego jest dla nas tak odległy, jak zniesienie wiz do Stanów. To dlatego w dzieciństwie bez skrupułów zasuwamy na rowerach, walczymy ze smokami i ratujemy księżniczki. Nabijamy sobie guzy, wkładamy psom łapy do pyska i co drugi dzień zakochujemy bez pamięci. Te kilka lat, kiedy mamy przekonanie, że jesteśmy wieczni. I kilkadziesiąt następnych, kiedy mamy wiecznie w głowie świadomość, że umrzemy.
Mając lat naście mniej więcej raz na pół roku nachodzi nas refleksja, że pewnie śmierć kiedyś przyjdzie, zwłaszcza po piątkowym melanżu. Umieramy z miłości, umieramy jedząc jeden liść sałaty tygodniowo, umieramy bo pani jest głupia i dała 4, a stary jak zawsze nic nie rozumie. Żyjemy przyszłością, teraz jest fajne, teraz obfituje w moc wrażeń i wydarzeń. Ale to jutro nas inspiruje. Kim będziemy. Z kim będziemy. Gdzie. I jacy?
Z biegiem lat zaczynamy żyć tu i teraz. Trochę dla siebie, a trochę dla innych. Już wiemy, co mamy ładnego i nie rozpaczamy, bo natura nie obdarzyła nas cyckami Natalii Siwiec. Wiemy, co mamy mądre, a nad czym jeszcze musimy popracować. Wiemy jacy jesteśmy, czasem wiemy nawet z kim i gdzie, no chyba że jest weekend. A plany najdalej robimy do następnego piątku. Śmierć przychodzi czasem. Zdarza się, że zabiera naszych bliskich i na moment zastanawiamy się nad sobą i całym światem popieprzonym tylko po to, by jutro znowu popędzić przed siebie. Czasem przychodzi w nocy. Oblepia nas kosmatym strachem i szepcze do ucha, że już nigdy nas nie będzie. Przebudzeni gapimy się w bezmyślną ciemność i staramy objąć wszystkie swoje strachy. Ale to jeszcze nie pora, by wykupić miejsce na cmentarzu.
Im jesteśmy starsi, tym mniej planów. Tym mniej tu i teraz, a więcej wspomnień. Zamiast wypadu na piwo wolimy kupić przewodnik katolicki, zamiast wyjazdu do Rimini kwaterę pod kasztanem tak, żeby wieczność upłynęła nam w błogim cieniu. Pamiętamy, co mieliśmy na sobie 30 lat temu, 13-tego w piątek, a nie pamiętamy, że wstawiliśmy wodę na herbatę. Gdzieś w środku powoli rezygnujemy, bo nieuniknione i tak nadejdzie. Robimy rachunek sumienia, a księgę skarg i zażaleń do świata czy stwórcy i tak możemy sobie wsadzić w dupę, bo reklamacji nie ma i jeśli pretensje to tylko do siebie.
Śmierć to inny stan. Świadomości i skupienia. O ile za życia jeden złamał rękę i wie jak to jest, a drugi co najwyżej miał zwichniętą kostkę, o tyle dla wszystkich śmierć to abstrakcja. Chodzimy na pogrzeby, opłakujemy bliższych i dalszych, ale i tak w głowach mamy to co, jutro zrobimy w pracy i co kupimy na obiad. Bo my jesteśmy tu, a ktoś już jest tam. Czasem jesteśmy tak bardzo przerażeni tym, że i tak wkrótce umrzemy, że skazujemy się na śmierć już za życia. A powinniśmy cały czas żyć tak, jakbyśmy byli nieśmiertelni. Tylko wtedy przeżyjemy wszystko, na co mamy ochotę i zrobimy wszystko, czego się baliśmy. Żyjąc wiecznie w świadomości tych, którym jeszcze trochę zostało.