Chcemy pędem wbiec w dorosłość. Spieszy nam się do seksu, do powrotów do domu, kiedy nikt nie pyta gdzie, kiedy i z kim. Do powrotów do swojego domu. Do pierwszej wypłaty, którą wydajemy w jeden dzień, do bycia niezależnym, samodzielnym, do bycia nie-dzieckiem, gdzie wszyscy traktują nas serio, bo dokonujemy wyborów. To wybory decydują o naszej dojrzałości. Decyzje, czy kupimy chleb czy wydamy ostatnie zaskórniaki na wódkę, pójdziemy na prawo czy wyjedziemy na rok zbierać muszelki do Hiszpanii sprawiają, że dojrzewamy. Bo trzeba wybrać, nie zawsze mądrze, nie zawsze idealnie, ale niezależnie od tego stawić czoła konsekwencjom.
Pierwszego wyboru dokonujemy będąc uroczym bezzębnym berbeciem. Chwytając za kieliszek, różaniec czy forsę symbolicznie wybieramy swoją przyszłość, a puchata babcia i wąsaty wujek zaśmiewają się do rozpuku. To pierwszy wybór, którego rodzice pozwalają nam dokonać. I ostatni.
Potem chcą decydować za nas, wiedząc przecież z racji wieku, doświadczenia i tego, że są rodzicami, co będzie dla nas najlepsze. Że żółte spodenki, samochód zamiast łopatki, kolonie zamiast obozu sportowego i ten rudy Maciek zamiast Bartka. Że warzywa są zdrowe, jak chcemy wpieprzać tylko żelki, że czapka na minus dwadzieścia będzie lepsza od peleryny przeciwdeszczowej. Małe wybory i te duże, dotyczące przyszłości. A co by było, gdybyśmy nauczyli się sami decydować od początku? Może chorowalibyśmy częściej i nabijali sobie guzy, ale potem bylibyśmy silniejsi? Nie paraliżowałby nas strach, o to co się stanie, gdy wybierzemy prawą ścieżkę, a w połowie drogi ktoś wyłączy światło i będziemy musieli zawrócić. Albo napadną nas wilki. Albo zły gajowy z czerwonym kapturkiem dokonają zbiorowego gwałtu?
Gdyby ktoś nam rozdał scenariusz przy urodzeniu byłoby idealnie. Przeszlibyśmy przez życie jak burza odgrywając tyko swoje kwestie. Nie byłoby bólu, smutków, wszystko byłoby przewidywalne, a Neo nie musiałby ratować świata.
Moi rodzice nie są idealni. Mało tego, zawsze byli nadopiekuńczy chcąc mnie uratować przed całym czyhającym na mnie złem. Mimo wszystko im bardziej się starali, tym bardziej ja im uciekałam. Dokonując swoich wyborów. Słuchałam tego co mają do powiedzenia, ale wybierałam swoją drogę. Czasem bolało jak cholera, czasem to, co sobie wymyśliłam było trafione w punkt. Każda moja decyzja była moją własną. I żadnej nie żałuję, mimo iż z perspektywy czasu wiem, że nie wszystkie były prawidłowe. Ale każda mnie czegoś nauczyła. Dzieciom trzeba dać narzędzia do życia, a nie układać im świat z klocków. Naszych klocków. Więc jeśli Franek ma ochotę ubrać sukienkę zamiast rajstop albo woli walić w stół łyżką zamiast czytać, to mu na to pozwól. Być może dzięki temu będzie umiał zadecydować, jak ma wyglądać kiedyś jego życie. I unieść ciężar swoich wyborów. Nawet jeśli sukienka przypadnie mu do gustu i będzie chciał iść w niej do kościoła. Albo do ołtarza. A łyżka boleśnie kilka razy walnie w paluchy. To i tak w ostatecznej rozgrywce wygra, i to najważniejszą walkę. Z samym sobą.