Pierwsza odeszła ona. Była dzika, ruda i miała śnieżnobiałe zęby, którymi co noc zahaczała o klatkę, robiąc niemiłosierny hałas. Pewnego dnia pod osłoną snu zniknęła, a ja wierzyłam, zgodnie z taty obietnicą, że trafiła do dobrych ludzi, których będzie zapewne mniej wkurwiać. Piękna Pipi, świnka morska, za którą co wieczór modliłam się aż do utraty dziewictwa. A potem zaczęli znikać ludzie.
Vonnegut w Kociej kołysce napisał, że w naszym życiu w jednym momencie znajduje się podobno ok. 150 osób z którymi utrzymujemy bliższe relacje. Oczywiście oni się zmieniają jak niekończąca mozaika z książek Jonathana Carolla. Jedne elementy wypadają, na ich miejsce pojawiają się następne. Mozaika jest już inna, my jesteśmy inni. Nie umiem sobie poradzić ze stratą, każde odejście przyjaciela czy wroga zawsze opłakuje. Tęsknię, za przyjaciółmi, którzy odeszli, albo którym ja podarowałam pocałunek śmierci. Kiedyś nie lubiłam ludzi, bo nie lubiłam siebie. Teraz są mi potrzebni, żeby żyć.
Pierwsze przyjaźnie na ogół zaczynają się w piaskownicy, gdy razem robimy babki i uczymy się funkcjonować w społeczeństwie. To jest ważna chwila, bo dzięki temu wiemy, że nie można innym zabierać foremek, a i sikać do piasku też nie wypada. Ale to są ludzie, ludziki małe, które nie są dla nas ważne. Jednego dnia bawimy się z Zosią, drugiego z Tereską, bo ma ładniejsze wiaderko. Potem nadchodzi czas szkolnych przyjaźni. Wspólnych wycieczek, na których obiecujemy sobie, że wrócimy tu z naszymi rodzinami za 10 lat. Bo przecież za 10 lat będziemy się wszyscy znali i nikt nie będzie udawał na ulicy, że nie ma z drugą osobą nic wspólnego. Chociaż pożyczał jej gumkę, dawał odpisać zadanie i czasem dzielił się śniadaniem. To są pierwsi ludzie, którzy odeszli. Jeszcze bez żalu, bo oprócz wspólnych wagarów, zjeżdżania razem na sankach, chronienia sobie nawzajem dupska przed nauczycielami i rodzicami łączy nas tylko młodzieńcza naiwność i ciekawość świata. Oni odchodzą, bo taka jest kolej rzeczy, inne szkoły, inne marzenia, inne miasta, inni mężowie.
Kolejnych ludzi poznajemy na studiach, w pracy, czasem w seks shopie chwycimy równocześnie za ten sam wibrator, tylko po to, żeby za kilka lat zaśmiewać się z tego do rozpuku. Jest nam z nimi dobrze, chcemy, żeby byli zawsze obok, na wyciągnięcie ręki. Ale oni też odejdą. Czasem odchodzą, bo zrobili coś złego i już nie chcą albo nie potrafią spojrzeć ci w oczy. Czasem odchodzą, bo ty myślisz, że zrobili coś złego i już nie chcesz albo nie potrafisz spojrzeć im w oczy. Część z nich zostanie, ale kiedyś też odejdą. Wraz ze zmianami w naszym życiu zawsze pojawią się nowi. Mozaika nie pomieści wszystkich elementów.
W międzyczasie odchodzą nasi bliscy. Tam, skąd podobno się nie wraca. Opłakujemy ich, bo to już jest ostateczne. Czasem nie umiejąc docenić za życia, rzucamy się spektakularnie na trumnę, wiedząc, że drugiej szansy nie będzie. A nic tak nie mobilizuje niż poczucie, że to się już nie wydarzy. Odchodzą mężowie, żony, kochanki. Tam skąd można wrócić, ale powrót nie ma już sensu. Opłakujemy ich, bo miało być „na zawsze”, chociaż chwila to też tylko obietnica.
Nasze życie to suma odejść i powrotów, poznań i rozstań, nieustanna rotacja myśli, doświadczeń, historii, które przez ułamek sekundy są wspólne. Gdzie przez moment idziemy z kimś pod rękę, bo akurat podążamy w tym samym kierunku. Czasem się ścigamy. Czasem jedno zostaje w tyle i wypada poczekać. Tylko po to, by na końcu każdej drogi iść samemu.