Siedzę na parapecie i gapię się w okno. Uwielbiam takie dni. Deszcz leje pierwszy raz od dawien dawna i nareszcie można bezkarnie być smutnym. Układam sobie w głowie słowa, którymi zacznę. Chociaż co ja mam powiedzieć? Że nie wierzę w ludzi? Albo w miłość? To banalne. Przecież każdy może w coś nie wierzyć. To może, że zraniono mnie już tyle razy, że moje ciało jest jedną wielką krwawiącą raną. Sama się dziwię, że nie zostawiam śladów wstając z łóżka.
A przecież trzeba od czegoś zacząć. Ta opowieść gdzieś musi mieć początek, żeby doprowadzić mnie do końca. Życia. Czasu. Zmiany.
To może zacznie się tam na tym osiedlu, na którym mieszkaliśmy, gdy byłam mała. A potem mieszkam tam z nim, moim pierwszym poważnym chłopakiem. I myślę sobie, że jak mam tak żyć jak moi rodzice w tym bloku wychowując dzieci i nic mnie już nigdy nie czeka to wolę umrzeć. Może tak jak Oscar z Blaszanego Bębenka, który nie chciał dorosnąć postanowiłam, że moje życie nie będzie nijakie. Albo, że też nie dorosnę.
A może moja opowieść zaczyna się tam. Na ławce we francuskim gównianym mieście, gdzie dowiaduję się, że ten właśnie pierwszy chłopak, który miał trzymać mnie, potrzymał sobie kogoś innego przez chwilę. I gdy tak biegnę przez opuszczone francuskie osiedle w środku nocy dochodzę do wniosku, że to bez sensu. Po co tak biec. Przecież to już koniec. Już nigdy w nic nie uwierzę.
Zupełnie tak, jakbym chlastała się swoimi związkami. Jeszcze mocniej. Jeszcze bardziej krwawo. Bo przecież autentycznych relacji nie ma. Jedni mają blizny na nadgarstkach. Ja noszę swoje na piersi. Dumnie schowane pod skórą. Tatuaże moich miłości. Miłości?
A może gdy się rodzę? Może to jest początek tej opowieści? Może rodzę się już naznaczona smutkiem, bo wszystkie kobiety w mojej rodzinie były smutne. A może nie umiano mnie kochać? Przeczytałam ostatnio takie zdanie, że przecież czasem rodzą się dzieci zbyt wrażliwe i bardzo pragnące miłości i jeśli trafią na chłodną emocjonalnie matkę to po sprawie. Nie dostaną na dzień dobry tego, czego potrzebują, więc już zawsze będą czuły się odrzucone. W rozpaczliwej pogoni za miłością i chwilą uwagi.
A może wtedy, gdy jak mi się wydawało poznałam miłość mojego życia, która okazała się największym rozczarowaniem na końcu mówiąc wypierdalaj? Chociaż o tym sama myślałam wcześniej i nie miałam odwagi. Bo miało być na zawsze a wyszło na zakamarki pamięci. Nie ma nic gorszego od momentu, kiedy ktoś kto wydawał ci się jeszcze niedawno najbliższy na świecie patrzy na ciebie jak na wroga.
A może wtedy gdy spotykasz kogoś, kto wiesz, że jest Twój. I że nigdy przed nim i nigdy po nim nikt. Nigdy. Że to wszystko było bez znaczenia, bo dopiero teraz życie nabiera sensu. A potem się okazuje, że sama miłość nie wystarcza. Zresztą. To miłość w niekochaniu. Zafundowaliśmy sobie olimpiadę zła, a wszystkie dyscypliny miały jedno zadanie. Kto zada więcej ran i przez chwilę zdobędzie przewagę. I zamiast słyszeć nie opuszczę cię aż do śmierci słyszysz zmarnowałaś mi życie. Nienawidzę cię.
A może wtedy, gdy myślisz, że to jest miłość. Że on jednak może się zakochać. Że co z tego, że ma żonę, to nie jest facet, który jest skory do romansów. Po prosto ta żona to pech. A nasza miłość to szczęście. I że to się rzadko zdarza, takie porozumienie dusz. I że nam będzie po prostu razem fajnie. Tylko ta żona. No ale żona nieważna. Przecież jest miłość! A potem wychodzisz od niego z domu po upojnym seksie, upojona planami na przyszłość. Nami upojona. I widzisz kilka godzin później jak on tą niechcianą żonę odbiera z pracy. I nie wygląda, jakby to było od niechcenia. I chociaż idziesz na siłownię, to nie masz już sił. Do cholery już nie. Za dużo tego.
A może wtedy, gdy jeden z twoich najlepszych kumpli cię wystawia poznając z największym koszmarem swojego życia, który rujnuje ci psyche, bo nie jest tym za kogo się podaje. Rujnując tak życie wielu innym kobietom. I dalej sobie z nim mieszka jakby nigdy nic, udając, że nie było sprawy. A ja tylko chciałam usłyszeć przepraszam.
To gdzie to się zaczyna? Gdzie się przewróciło pierwsze domino? Pierwszy tatuaż? A to wszystko to są całe rozdziały. Nie ma wątków pobocznych. Tego, który kochał. Ale nie chciał. Tego, który chciał, ale nie umiał. Tego, który wyszedł cicho zamykając drzwi. Tych, którzy zdzierając majtki zrywali kawałki duszy zdzierakiem do tapet. I wychodziłaś wyć do łazienki, bo znowu myślałaś, że chodzi o coś więcej. A zawsze chodziło o to samo.
Myśl, że jestem uszkodzona nie daje mi spokojnie zasnąć. I ta myśl, że nie umiem już kochać. Da się to jeszcze naprawić? Posklejać? Da się złe zamazać dobrym? Nauczyć wiary. Nadziei. Miłości? Jak dziecko pierwszych kroków?
Z takim bagażem czuję się jakbym świat okrążyła 50 razy. A przecież ciąglę tkwię w tym samym punkcie…
Gdybym robiła to z wyrachowania, zdobywając kolejne levele społecznego awansu i pieniądze na koncie. Albo jakieś błyskotki. Albo chociaż wspomnienia z lazurowych plaż. A jeśli to wszystko robiłam z miłości i naiwności? Wierząc, że ona istnieje. A może próbowałam ukryć moją wrażliwość szukając wrażeń.
Zacznijmy zatem od początku.
Dzień dobry jestem Ania. Chcę się nauczyć kochać.
Jeszcze ten jeden raz…