Sporty ekstremalne to moją odwieczna pasja. Nie taka, w której się spełniam, o nie, na to jestem zbyt strachliwa! Ale podziwiam nieustannie ludzi, którzy ryzykują swoim życiem dla chwili adrenaliny. Nie znam się na wspinaczce, zdobywaniu szczytów i generalnie jak dzieci z rodzicami podbijały bryczkami Morskie Oko, moja gruba młodzieńcza dupa smażyła się na plaży. Nie znam się na nurkowaniu. Ale tak się składa dziwnie, że wiązałam się z nurkami i przez jakiś czas miałam okazję obserwować to środowisko. Od czasu do czasu docierają do mnie wiadomości o kolejnych śmiertelnych wypadkach. Ludzi których znam. I tak sobie myślę, że w tym sporcie prędzej czy później przyjdzie pora na każdego…
Podziwiam ludzi, którzy mają pasję. Kurwa, podziwiam ich całym sercem! Zazdroszczę i w skrytości ducha marzę, że mi się kiedyś też przytrafi, chociaż biorąc pod uwagę moje obserwacje właśnie – wiem, że nie. Co ciekawe, w ogóle nie kojarzę pasji z pisaniem chociażby czy zbieraniem znaczków. To musi być coś wielkiego! Pewnie dlatego obsesyjnie lgnę do tych, którzy lubią i robią to co niebezpieczne. Może w myśl teorii, że otaczamy się ludźmi, których podziwiamy za to, co mamy sami, tylko jeszcze tego nie odkryliśmy? Bardzo lubię grzać się w ich blasku, muskać sprzęty, historie i oddychać tym samym powietrzem, co oni.
Podziwiam ich do tego stopnia, że miałam taki okres w życiu, kiedy wyszukiwałam facetów ze sportami ekstremalnymi. W sumie to nie szukałam ich specjalnie. Szukałam określonego typu, do którego przypisane jest emocjonalne porąbanie, a co za tym idzie musi nurkować, skakać z wieży, włazić do morza po ciemku albo robić inne dziwne rzeczy. Z racji tego faktu mam sporo obserwacji na ten temat, bo weszłam w to środowisko naprawdę głęboko. Dosłownie i w przenośni.
Zastanawiałam się skąd w nich tak ekstremalna skłonność do ryzyka. I umówmy się, nie rozmawiamy o tym, że ktoś chciałby spróbować skoczyć na bungee, wejść do jaskini albo zobaczyć, jak się nurkuje. Rozmawiamy o cyklicznym ryzyku. O takim ryzyku, gdzie człowiek od czasu do czasu przesuwa sobie granice, żeby się sprawdzić. Zobaczyć, czy może dalej, głębiej i wyżej.
Nie zrozumcie mnie źle, ja uważam, że tacy ludzie są potrzebni. Ba, niezbędni wręcz. Inaczej nigdy nie dotarlibyśmy na księżyc i ludzkość w ogóle stałaby w miejscu. Zastanawiam się jednak, skąd to zamiłowanie do ryzyka się bierze. No bo ambicja – ok., chęć pokonywania samych siebie – spoko. Ale cała reszta?
Swego czasu poczytałam trochę o Mackiewiczu. O jego drodze od bycia narkomanem na szczyt i na Nangę. I tak sobie myślę, że to jednak w dużej mierze potwierdza moją teorię. Że po sporty ekstremalne sięgają ludzie w jakiś sposób skrzywieni. Tacy, którym rodzice nie poświęcali wystarczającej ilości uwagi i chcą ją zwrócić na siebie. Tacy, o których się nikt nigdy nie martwił i gdzieś głęboko w podświadomości chcieliby, żeby ktoś się o nich zatroszczył. Ludzie z bezpiecznych domów nigdy nie podejmą tego ryzyka, bo byli kochani. Bo ktoś im pokazał, jaką wartością jest życie i trochę inaczej do niego podchodzą. Często po takie historie sięgają też ludzie, którym jest wszystko jedno. Których całym życiem jest to co robią i cele jakie sobie w tym kierunku wyznaczają. I ok., bez tego nie byłoby wszystkich rekordów świata. Ale myślicie, że to jest dobre?
Miałam dwóch facetów nurków. Jeden był freediverem i potrafił w środku nocy wbić się z kuszą do Bałtyku przy niemym podziwie moich znajomych. Teoretycznie – latało mu to koło nosa. Praktycznie – efekt wow uzyskany. Chęć zwrócenia na siebie uwagi, pokazania jak bardzo jest się odmiennym i udowodnienia, że jest się coś wartym zrobiła swoje. Drugi był nurkiem technicznym, myślę, że jednym z lepszych w kraju. Z bardzo trudnym dzieciństwem i bardzo lekceważącym stosunkiem do swojego życia. Do tego stopnia, że potrafił mi opowiadać, że w sumie jakby się coś stało pod wodą to trudno. To i tak jest dla niego najważniejsze. Obserwowałam to środowisko. Obserwowałam, jak ktoś z jedną butlą OC wchodził na 70 metrów i długie nurkowanie totalnie mając gdzieś, że naraża partnerów, a na brzegu czeka jego kobieta. Jak koleś wchodzi do trudnej jaskini bić rekord i „zapomina” o tym powiedzieć swoim partnerom. Jak ruszamy na wariackich papierach z akcją ratunkową i mój wtedy facet mówi mi na moje argumenty, żeby może jednak trochę pomyślał, bo jest po winie i sprzęt niesprawdzony, że jego dzieci są duże i jakby się coś stało, to sobie poradzą. I że dzieci są dla niego ważne. Ale nurkowanie ważniejsze…
Kobiety nurków to w ogóle ciekawe zjawisko. I nie mówię tu o nurkowaniu rekreacyjnym, tylko o trudnych nurkowaniach jaskiniowych na dużych głębokościach. Kobiety czekają. Spora część z nich jeździ na wyprawy ze swoimi facetami, czekając aż oni przygotują sprzęt, wejdą do wody a potem z niej wyjdą przez kolejne dwie godziny sprzęt czyszcząc. Przez te wszystkie nurkowania przeczytałam dziesiątki książek, czekając aż mój facet wyjdzie z jaskini i będę mogła go podziwiać. A on czekał na mój podziw. Pięknie jest mówić, wiesz mój to dopiero jest kozak, schodzi na 130 metrów w zalanej kopalni. Trochę gorzej jest powiedzieć, że mój facet nie żyje…One muszą być na to gotowe. Chociaż się na to nie pisały. Ale czy to nie jest tak, że bierzesz kogoś z dobrodziejstwem inwentarza? Że nie można mieć tylko kogoś z jego zajebistą pasją i błyskiem w oku. Że trzeba być gotowym na ryzyko, które ona niesie. On zawsze mówił – nie każ mi wybierać…One muszą być gotowe na to, że on być może któregoś dnia nie wypłynie. Spadochron mu się nie otworzy. Albo nie wróci ze szczytu. Przed każdym wejściem do wody wiedziałam gdzie są kluczyki, dokumenty, klucze od domu. Ta wiedza miała dać mi poczucie bezpieczeństwa. Chociaż w środku ściskało mnie z nerwów.
Ja myślę, że to jest świat, którego zwyczajni ludzie bez tych doświadczeń, które popchnęły ich w ręce sportów ekstremalnych nigdy nie zrozumieją. Że konieczność udowadniania czegoś sobie bierze się z jakichś ogromnych deficytów miłości, uwagi, poczucia bezpieczeństwa, niedefiniowalnej samotności. Jakiejś pustki, której się w odpowiednim czasie czymś nie wypełniło. Oczywiście, nie można generalizować. Na pewno są wśród tej grupy po prostu ludzie, którzy łakną adrenaliny. Bez dorabiania do tego głębszej ideologii. Ale w dużej mierze to kompensata jakichś braków.
I uważam, że fair byłoby, gdyby ci ludzie nie mieli rodzin. Kobiet, które czekają. Dzieci, które kochają ich bezwarunkowo. Bo bez pasji oni czują się skrzywdzeni. A bez nich skrzywdzona jest cała reszta…