Najbardziej lubię, gdy robi się ciemno. Gdy miasto zasypia, a ja się budzę. Nie ma wczoraj, nie ma jutro. Jest ulotne dziś. Gdy myślę o ludziach, jak o zbiorach samotności. Samotności we dwoje, samotności obok, porażającej samotności, gdy ma się tylko siebie. Czasem myślę, że za cenę cywilizacji, tesli, ajfonów i najpiękniejszych ciuchów dostaliśmy coś, co poraża. Paraliżuje. Odbiera oddech. Jesteśmy tylko my…
Wtedy rozumiem, dlaczego ludzie mają dzieci. Bo chociaż przez chwile tego unikną. Nawet jeśli dziecko wyprowadzi się na druga półkulę, albo nie będzie chciało cię znać choć przez chwilę możesz się nacieszyć jego obecnością. Pożyć jego życiem, zamiast swoim. To takie bezpieczne. Skupić się przez 15 lat na kaszkach, kolkach, płaczach, ząbkowaniu, wywrotkach na rowerze, wywiadówkach. Nie skupiać się na sobie. Nie rozmyślać, kim chcieliśmy być i gdzie jesteśmy. Idąc tym tokiem sama powinnam mieć z 5 dzieci, bo czasem mam wrażenie, że od myśli głowa pęknie mi na pół.
Czy stąd się biorą kryzysy wieku średniego? Nie wiem. Ale coś jest na rzeczy, że jak pociechy są odchowane, mamy czas pochylić się nad swoim życiem i zrobić z nim porządek. A porządek na ogół oznacza burzę.
Jestem zwierzęciem stadnym. Obsesyjnie lgnę do ludzi. Chociaż tej samotności, która jest w środku nie nasyci nikt i nic. To stan ducha, który sprawia, że otoczona wianuszkiem znajomych będę się czuła sama jak palec. To poziom wrażliwości tak wielki, który powoduje, że postrzegam świat inaczej. I ten sposób zrozumieją tylko Ci, którzy mają podobnie. Niestety, jak mnie ostatnio ktoś z Was zapytał – dlaczego wybieram takich partnerów odpowiedź jest prosta. Ludzie z nadwrażliwością nie idą przez życie jak taran. To tak jak artyści, którzy mimo ogromnego talentu nie wytrzymują presji, odbierając sobie życie. Tak samo oni, ta nadwrażliwość powoduje, że są wyjątkowi – przynajmniej dla mnie, bo odbieramy na podobnych poziomach, ale żeby potrafili przejść przez świat taki, jakim jest muszą sobie pomagać. Alkoholem, dragami, sportami ekstremalnymi i jeszcze różnymi innymi przypadłościami. To nie tak, jak mi ktoś ostatnio zarzucił, że internet to nie miejsce na wybieranie partnerów. To dziś w dużej mierze nasza rzeczywistość i przekrój ludzi taki sam, jak gdzie indziej. To ja i mój wewnętrzny radar na nadwrażliwość, wyciągamy „okazy” szczególne. Ludzi, którzy mogą mi emocjonalnie i intelektualnie bardzo wiele dać, ale za dużo przeszli. I to dużo odcisnęło na nich szczególne piętno.
Będąc samotna nie lubię być sama. Chociaż sama się budzę i sama zasypiam. Ale relacja, w której miałam kogoś niemal każdego dnia pod ręką nie była najszczęśliwsza. Dusiłam się. Dusiłam od 15 telefonów dziennie, smsów co godzinę co słychać i co robię w pracy i codziennej wspólnej kolacji. Potrzebowałam wolności. A wychodzenie raz w tygodniu to za mało, żeby się wybiegać. Spuszczona ze smyczy myślałam, że oszaleję ze szczęścia. Chciałam się spotkać z każdym natychmiast i obsikać każde drzewo. A potem dostałam wolność i nie wiedziałam, co z nią zrobić. Gdzie czasem musiałam mu przypomnieć, że jestem, że oddycham, że czuję, że chcę go obok.
Samotność wychodzi mi najlepiej. Daje spokój. Nie muszę stawać na rzęsach, żeby kogoś zadowolić. Uszyć siebie na miarę jego wyobrażeń. Zauważyłam, że im więcej związków nie wychodzi, tym mniej jest mi smutno. Mój ex mawiał, że oberwał już tak bardzo, że zniszczyć go może jedynie piła motorowa. Nic i nikt go nie złamie.
Mam podobnie. Krócej cierpię, mniej przeżywam, łatwiej otrzepuje się ze smutku. Kolejna drzazga nie sprawi już, że będzie boleć bardziej.
Wychodzę na balkon. Zapalam papierosa i spoglądam na senne miasto pełne samotności. Dryfujące zbiory ludzi, których czasem samotności się zazębią, żeby za chwilę pobiec w swoim kierunku. Zagubieni homo sapiens na mapie chcę, czuję, pragnę, mogę, powinienem. Samotni bez siebie. Samotni ze sobą…