Kiedy byłam młoda (ale też chyba niedojrzała, bo można mieć odpowiednią ilość lat a dalej fiu bździu w głowie) związki wydawały mi się proste. Kochać się. Uprawiać dużo seksu. I chcieć być razem. A wszystko samo się ułoży. W tych internetowych wpisach, z którymi mi nie bardzo po drodze widać, że wystarczą kwiaty, kubek kawy do łóżka i poranna mineta, a już życie jakoś płynie. Tymczasem my, ludzie dorośli wiemy, że para w swoim życiu zmierzy się z milionem różnych problemów. I to jak z nich wyjdzie – dalej jako para czy już osobno, świadczy o sile relacji. A nie kwiaty czy minety.
Pary dojrzewają w różny sposób. Jednym już na starcie przyjdzie się mierzyć z życiowymi problemami jak niechęć rodziny, relacja na odległość, problemy finansowe czy różnice w libido. Inne popłyną sobie na różowej chmurce nieświadomości aż do pierwszej przepaści. Jakie życiowe sprawdziany czekają ludzi w dorosłych związkach?
Wspólne potomstwo – to jest ten moment, na który się czeka, ale jednak umówmy się – sporo trzeba przewartościować. Już nie ma tylko pary, jesteśmy my – rodzina. Zmienia się nasze wzajemne spojrzenie na siebie, dochodzą nowe role, które zaczynamy pełnić – mamy i taty. Nowe obowiązki. Odpowiedzialność. Podział zadań. No i trudne początki, kiedy trzeba się zaadaptować do nowej sytuacji. Bo i ciało się na chwile zmieniło i hormony i kobieta jest przez jakiś czas zaprogramowana przez biologię na focus na potomstwo. I to jest absolutnie naturalne. Ważne w tym wszystkim jest jednak to, jak para współpracuje i czy po momencie, gdy opadną pierwsze emocje, jesteśmy w stanie zauważać też siebie, a nie tylko dziecko. Bo jeśli będzie inaczej, wchodzicie w projekt „odsuwamy się od siebie”. Bo on to w ogóle się na dzieciach nie zna, wszystko robi źle, a ona to się tylko na dziecku skupia. I czasem, gdy nawarstwi się wielka hałda osamotnienia i niezrozumienia ciężko ją pokonać, by się z powrotem do siebie zbliżyć.
Choroby – jak ślubujemy to na dobre i na złe. I w tym nieślubowaniu też byśmy chcieli w domyśle na dobre i na złe, czyli wtedy, gdy zaczynamy chorować, nie zostajemy nagle sami. Bo ktoś się pisał jedynie na błysk w oku, gładką skórę i wieczny humor, a okazuje się, że tu się trzeba zmierzyć z różnymi przekleństwami od depresji, po nowotwory. I to są bardzo trudne momenty, bo nie ma chyba nic gorszego niż czuć się kiepsko a do tego obserwować, jak druga strona nie daje rady. A takich historii jest wiele. I jest ich wiele, bo czasem nie umiemy o tym rozmawiać, nie wiemy, jak pomóc, więc najprościej salwować się ucieczką, a czasem jesteśmy po prostu tchórzami. Chcemy mieć fajne życie i nie doświadczać trudności. A trudności przyjdą prędzej czy później, bo są stałym elementem życia. I każdy z nas w momencie problemów zdrowotnych chciałby usłyszeć „nie martw się, jestem przy tobie…”
Śmierć bliskich – jak się piszemy na długo i szczęśliwie, to zdajemy sobie sprawę z tego, że długo prędzej czy później doprowadzi nas do utraty rodziców. Myślę, że to jest jeden z trudniejszych momentów naszego życia. Kiedy zostajemy na świecie sami i zdajemy sobie sprawę z tego, że jesteśmy już sierotami. I nie ma szans, żeby chwycić za telefon i wykręcić numer do mamy lub taty, nawet jeśli w naszym przekonaniu byli najgorsi na świecie. Bo po prostu ich nie ma. Pustka. I w tej pustce chodzi o obecność. Nie chodzi o to, żeby ktoś na siłę próbował ją wypełnić albo nas rozweselić. Ważne, żeby był i rozumiał, jak to cholernie trudne, cholernie smutne i jak bardzo samotni teraz się czujemy.
Utrata pracy, zmiana statusu finansowego – fajnie by było, gdyby każdy z nas nie musiał się martwić o pracę i pieniądze do końca życia, ale umówmy się – tak nie jest. Utrata pracy jest na skali życiowo-związkowych problemów jednym z problemów najdotkliwszych. Bo i trzeba na nowo poukładać pewne finansowe sprawy, ale też zmierzyć się z poczuciem beznadziei drugiej strony i często rozmemłaniem, którego nie chcemy widzieć. Bo to też moment, który może prowadzić do depresji i wielomiesięcznego smutku. A my byśmy chcieli, żeby ktoś po tygodniu często zwarty i gotowy w nowym garniturze albo garsonce ruszał na podbój nowych rynków. To moment, w którym widzimy drugą stronę inaczej. Często jako osobę zgaszoną, bez planu, bez pomysłów, zrezygnowaną. I to ważne, żeby w tym czasie nie pouczać, nie stygmatyzować, nie wykorzystywać swojej roli (która chwilowo w relacji jest nadrzędna) do tego, żeby wpędzać drugą osobę w jeszcze większe poczucie winy i beznadziei.
Budowa/kupno/urządzanie domu – niby przyjemne, bo przecież wijemy własne gniazdko no ale, no właśnie! Jest milion pól, na których możemy się spierać i jakieś milion par, które prawie się przez wspólną budowę rozwiodły. Tu ważne jest, czy potrafimy wysłuchać argumentów drugiej strony, przedstawić własne i chodzić na kompromisy. I żeby się potem nie okazało, że tylko jedna ze stron na nie chodzi.
Starzenie się – jeśli zmierzamy wspólnie do jakiegoś końca, to ten koniec jest nieunikniony. I jest nim śmierć. Ale najpierw następuje proces starzenia się. Chorowania. Zniedołężnienia. I też często jakiejś wielkiej samotności w tym. Wiele par jest w tym wieku na etapie wzajemnej obojętności albo cichej nienawiści. Ale może da się inaczej? Da się tak, jak idąc pod rękę z najlepszym przyjacielem wspólnie z nim wchodzić w jesień naszego życia. Tak, żeby zima i jej chłód nie zabrały wszystkiego.
O tym jest dla mnie życie. O tym, jak się przyjdzie nam z tym zmierzyć i jak do tych problemów podejdziemy. Jak oswoimy straty i swoje demony. Jak będziemy patrzeć na ciało człowieka, które się zmienia. Ile będzie w nas akceptacji. I w końcu ile zostanie w nas miłości.
Ale miłość to nie tylko słodkie sentencje na fejsbuku. Miłość to życie. A życie składa się z szarości. Nie z czerwonych serc i słodkich fotek.