Ja Państwu coś na dobranoc opowiem zamiast tekstu. Bo wiecie, od 2 miesięcy nie mam faceta, co w moim przypadku wygląda tak, jakbym nie miała ręki. Bo facetów to mam od prawie zawsze i prawie zawsze niejednego. W każdym razie teraz nie mam. Więc żebym miała na kogo krzyczeć, przywiozłam sobie od rodziców psa. No ale ten pies to nie tylko cud, miód i głaski. On chce spacerować! Ba, on chce spacerować w środku nocy, czyli mniej więcej o 8 rano. I to nie ten pies z gatunku wiewiórek. To jest duży pies na duży spacer. No więc wychodzę sobie rano na spacer z psem, dzień jak co dzień. Wstałam po 456 drzemkach, kiedy to mój pies na stend baju w pozycji przyczajony tygrys ukryty smok zbliża się do mnie z prędkością metr na jedną nanosekundę, czule zaglądając mi w oczy. Kiedy jego zmarszczka na czole pieszczotliwie pyta – kiedy zwleczesz dupę, bo się zleję. Więc się zwlekam, zakładam na siebie 8 dresów, 3 czapki i idziemy.
Rano jest tak zimno jak w porze deszczowej na Tajlandii tylko bardziej. Różnica wynosi jakieś 30 stopni. Mój pies raźnie biegnie przed siebie a jego raźny bieg, kiedy się spieszę wygląda mniej więcej tak – dwa kroki-stop-dwa kroki-stop-dwa kroki-stop. To jest jego świat smrodów wszelakich poznańskich miastowych, które koniecznie musi obwąchać, polizać, podlać.
No więc posuwamy się naprzód dziarskim krokiem przez poznańskie ulice, przez poznańskie Jeżyce. Ja, pies, moje sny niewyśnione, moje oczy senne i dwa kilo zimna.
Jesteśmy gdzieś mniej więcej w połowie drogi, kiedy widzę przed sobą niesamowite zjawisko. Tuż tuż opodal, na mojej drodze, na mojej trajektorii stoi facet i pije piwo. I to jest spoko, bo ja wiem, że może miał trudne dzieciństwo, może pińcet plus się spóźnia, a może okres i trzeba wypić. Może on i to piwo to jakiś niesamowity wyraz buntu przeciwko fitlajfstal przepełnionego jarmużem i koktajlami z nierafinowanego owsa. I ja to szanuję. Płynne kalorie na śniadanie zamiast owsianki też są ok.
I kiedy tak się zbliżamy do niego, to ja widzę, że on coś będzie do mnie mówił. Że on widząc mnie na horyzoncie powtarza sobie w myślach jak mantrę jakieś słowa, którymi chce do mnie zagadać. Zaprzyjaźnić się może. Może psa pogłaskać albo zapytać o kurs euro. Ja widzę, że ta zmarszczka na czole świadczy o tym, że on myśli. Że się przygotowuje do rozmowy. Ja się zbliżam. Powietrze jest gęste tak, że można siekierą kroić. Mój pies zastygł, oboje wyczekujemy jego słów. I nagle on czując, że to już właściwy moment wchodzi cały na biało:
– A to jest duży doberman czy mały doberman?
– To nie jest doberman…
I ja widzę, jak on gaśnie. Jak to piwo smutno wygląda w jego dłoni. Jak te oczy są na granicy rozpaczy, bo on nie wie, co poszło nie tak. On mielił to zdanie od jakichś 15 min i 15 kroków w głowie, a tu nie działa?!
I ja odchodzę zostawiając za sobą tą kupkę porannej rozpaczy. I nagle słyszę wołanie! Prawie tak jakby zgadł ostatnią melodię w ostatniej sekundzie jakiejtomelodii albo zgarnął poloneza u Pijanowskiego kupując samogłoskę. To jest triumf! To jest taki triumf jak Daenerys królowej smoków, tylko bez smoków. I słyszę to…odwracam się…i słyszę..
To jest blablador!