Ludzie mnie mierżą. W tych chorych czasach, gdzie masło smakuje jak ser, ser jak plastelina i mało co jest prawdziwe, chociaż relacje powinny być autentyczne. Tymczasem my tworzymy sobie bezpieczne światy pełne oszustwa i iluzji, bo chcemy w coś wierzyć. Niedziela to dzień szulerów. Msze, spacery z rodziną, wyjazdy, lody, obiady. Malujemy piękne obrazki. Trochę dla siebie, żeby mieć dalej poczucie, że ostatnie 10 lat nie poszło na marne. Trochę dla innych. Żeby myśleli, że nasze rodzinne życie ostało się niczym samotna oaza spokoju na wzburzonym morzu rozwodów i życiowych dramatów.
Pamiętasz święta gdy byłeś mały? Od dwóch miesięcy zawracasz Mikołajowi czyli starym głowę o rower, bo całe osiedle już ma. Oni budują napięcie, atmosfera jest podniosła niczym powietrze przed lidlem w każdy czwartek za 5 ósma. Oczyma wyobraźni widzisz siebie na tym rowerze, jak jesteś królem ulicy, królem osiedla, jak dryndasz dzwonkiem i rozstępują się staruszki biegnące na cowieczorną msze i tatusiowie wracający do domu z siatkami szklanych butelek. Dzień przed nie możesz spać, wiercąc się na łóżku niemiłosiernie. Kolacji prawie nie tykasz, biegnąc pod choinkę. A tam pięknie zapakowana czeka na ciebie deskorolka….święty wystrychnął cię na dudka, wiedząc lepiej o czym marzysz, i mimo że nikt na osiedlu nie ma deskorolki i spokojnie możesz być królem, nie da się na niej szaleć po górkach w parku i robić 15 km dziennie. Codziennie odpakowuje takie prezenty, składając papier równiutko na 26 części i chowając do szuflady. A wielkie NIC, które znajduje się w środku, wpycham w balon swoich życiowych rozczarowań i oczekiwań.
Chciałam być superblogerką. Jedną z tych, która wrzuca w internety foty swojego śniadania i tego, co z niego zostało, a cała świat zachwyca się jak pięknie weszło i wyszło. Chciałam kosić gruby hajs, reklamując środki na porost włosów, na depilacje, na przeczyszczenie, a w wolnej chwili latać na zakupy do Kijowa. Ale wyszło tak jak zawsze. Bliżej mi do Pilcha niż do superblogerek, rzeczywistość mnie zabija, przytłacza swoim realizmem. Nie umiem żyć w iluzji, udawać, że czarne jest białe, jak widzę czarne i nawet jakby mi zapłacili milion milionów to czarnym pozostanie. Ludzie chcą oglądać piękne zdjęcia innych pięknych ludzi w ich pięknych domach, samochodach i na lazurowym wybrzeżu. No chyba, że cię przejadą ciężarówką to nie. Albo jak wpierdalasz chleb ze smalcem i kiszonym ogórkiem albo niedajborze małosolnym koło golfa trójki w gazie to też nie.
Ludzie chcą być lepsi niż są. I takimi chcą być odbierani. To co na zewnątrz, to co widoczne, jest najważniejsze. W środku może być brud i syf. Jak byłam mała tak sprzątałam swój pokój – na zewnątrz z powodzeniem przeszedłby test białej rękawiczki, szafy w środku za to były pełne pozwijanych byle jak ubrań. Mój realizm przypierdolił mi dziś w twarz za sprawą cudownej pary z mojego bloku, która napierdala się po mordach. Przepiękna para, taka że jakby był konkurs na królów instagrama i najładniejsze dziecko wchodzą do finału bez eliminacji. On mi zawsze mówi dzień dobry, ona w sandałach od korsa i luivitonach przechadza się po krużgankach osiedlowego więzienia z dzieckiem cudnej urody. Dziś za sprawą kilometrowego tarasu uchylili rąbka tajemnicy i sukcesu swojego małżeństwa. On chyba poszedł po bulki albo pojechał na golfa, albo to i to w końcu na golfie też coś trzeba jeść, do niej przyszła matka, chociaż w gorszej dzielnicy przyszłaby pewnie opieka społeczna. Myślałam, ze ktoś trenuje do jakiegoś osiedlowego teatru, że role ćwiczą, że te krzyki to zainscenizowane są. Ale nie były. Dowiedziałam się wielu brzydkich rzeczy nie podsłuchując wcale, ba nawet nie chcąc tego słyszeć, bo za każdym takim namalowanym szczęściem obrazkiem, który rozpieprza się na milion kawałków zdycha we mnie mały kotek i wiara w to, że jednak można żyć normalnie, do grobowej deski i ludzie potrafią się szanować. Ale nie potrafią. Pan z panią notorycznie się w domu napierdalają przy tej cudnej dwulatce słownie i pięściami, pani nie ma dokąd pójść, bo nie ma pracy ani swoich pieniędzy. Kobiety powinny być niezależne. Nie niezależne dla sandałów od korsa z własnego konta, a nie wspólnego. Niezależne, żeby nie być niewolnikiem uczuć, sytuacji ani kogoś, na kogo nie możesz patrzeć. Także tak – taka refleksja, namaluj swoje szczęście tak, żeby nie było na pokaz.
Jesteśmy szulerami grającymi w największym przedstawieniu od zarania ludzkości. To przedstawienie nosi nazwę „życie” i mało co w nim jest prawdziwe.