Przecież to nie może być trudne. Na świecie jest prawie 7 miliardów ludzi. Ktoś gdzieś musi być dla ciebie. Pragnąć podobnie. Czuć podobnie. Za tym samym tęsknić. Przecież to nie może być trudne. Codziennie mijasz setki twarzy. Może ten? A może ten? A może tamten? Dziesiątki samotności w jednym tyglu tkanki miejskiej. Pulsujący rytm. Przecież to nie może być trudne, powtarzasz sobie codziennie, zanim zaśniesz. Zanim zdążysz zatęsknić za nim, za nim i za nim. Przecież mówi rozum, to niemożliwe…mówi serce.
Zakochanie na wiosnę jest jak nowe buty. Kto nie ma ten lama. Niby możesz poczuć powiew ciepłego powietrza na twarzy, ale nie poczujesz motyli w brzuchu, kompletując garderobę i łapiące zazdrosne spojrzenia otoczenia. Gdyby to było takie łatwe, umówiłabym się na tysiąc randek i dała zadziałać statystyce. Wszak w tym gąszczu ludzkich spojrzeń powinno się znaleźć to jedne jedyne. W tym gąszczu ludzkich myśli wyłapać jedną tak podobną do mojej. Dotknąć. Czuć. Pragnąć.
Zaczęłam się brzydzić dotyku. Wiedziałam, że za to zapłacę. Że tego kłamstwa i lęków, które zafundował mi psychopata nie wyrzygam z kolejnymi kawałkami pizzy i czekolady. Że to się odłoży nie w postaci niechcianych kilogramów. Odłoży się smutkiem. I lękiem. Chcę i mam wstręt. Do ludzi i siebie. Jak mogłam go dotykać? Jak mogłam pozwolić, żeby on dotykał mnie? Jak mogłam do niego mówić i łapać jego słowa? Które były pułapką na mnie. Jestem jak mysz miotająca się w pułapce, mam jeszcze ładne futerko. Nie mam już wnętrzności. Przed snem obejmuję siebie ramionami. Tak jak on mógłby to zrobić. I marzę o tym, żeby ktoś dyszał mi w kark. Bez dyszenia w kark codziennie. Potrzebuję wolności w zniewoleniu. Inaczej zacznę się dusić. Już się duszę. Moje ciało zrobiło w tył zwrot. Zdradziło mnie. A może to ja zdradziłam je pierwsza? Może pochylając się nad kiblem setki razy chciałam zabić każdą komórkę. Aż wreszcie one wpadły na to same…
Tak bardzo pragnęłam nie czuć w sobie smutku, że nie czuje już nic. Tak bardzo chciałam nie czuć bólu związanego z trudną miłością, że nie potrafię już poczuć motyli. Ktoś mi ostatnio powiedział, że jestem bardzo mądra i bardzo bardzo nieszczęśliwa. I chociaż lubię być smutna, bo w smutku najlepiej mi się pisze, to nie lubię być pusta. Teraz jestem wydmuszką. Wiem już, dlaczego tak bardzo lubię chodzić do pracy. To jedyny sposób na kontakt z ludźmi. Po powrocie do końca dnia już jestem sama. Marząc o miłości, której nie umiem dać. I nie umiem zabrać. Rozmawiałam ostatnio z kumplem, że posiadanie wielu partnerów czy partnerek jest fajne. Ubogacające. Wiesz co lubisz, czego nie. Co ci się podoba. Czego szukasz. Ale wiesz też, kto co może mieć. I gdy trafiasz na osoby, które mają sporo fajnych rzeczy, wyciągasz w głowie swój magiczny katalog i stwierdzasz, że no tak, ale nie ma tego i tego. Tamten miał. Tamta miała. Nikt nie będzie miał wszystkiego. Nikt nie będzie idealny. I nikt nie będzie Nim. W takich chwilach On zawsze wraca. Nasza skurwiała przeszłość i jego podłe słowa, które spadają na mnie. Mam Go zakodowanego pod skórą. Chciałabym jeszcze tak utonąć. Żyć przez chwilę w przeświadczeniu, że nic się nie liczy. Że oddycham dla niego i przez niego. Budzę się i zasypiam z myślą, że on jest i będzie. Budzę się i zasypiam pełna lęków, że nie ma i nie będzie już nikogo.
Jesteś pragnieniem, co w głowie siedzi…jak pięknie śpiewa Sorry Boys (wyszukajcie sobie, jedna z lepszych piosenek ostatnio). Pragnienie jest potrzebą organizmu. Miłość jest potrzebą serca. Pragnienie miłości jest potrzebą duszy. Stoję na skraju własnych opowieści wpatrzona w puste drzwi. A może w pustą siebie.
Chciałabym się zgubić z nim. I znaleźć. I kłócić się, żeby potem rękę na zgodę wyciągać. Móc go wypatrywać w tłumie i czuć, że on widzi tylko mnie. Wzrokiem szuka. Chciałabym tęsknić za smakiem, zapachem, słowem. Budzić się z myślą, że jest obok. I zasypiać z myślą, że gdzieś tam jest. Robić plany. I je burzyć. Mówić, że wszystko będzie dobrze i nadstawiać czoło do pocałunku. Milczeć o poranku. I gadać bez końca, gdy trzeba spać.
Przecież to nie może być niemożliwe?