Uwielbiam Włochy. Mam wrażenie, że ten kraj jeśli chodzi o to, co atrakcyjne wygrał prawie wszystko w loterii krajów. Italia ma cudowną pogodę, piękne miejsca, starożytne zabytki, miłych ludzi i pyszne jedzenie. To dlatego za każdym razem, gdy tam jestem, buzia cieszy mi się od ucha do ucha. A sam Neapol to creme de la creme Italii!
Neapol i Positano nie były na mojej liście miejsc, które muszę zobaczyć przed śmiercią, ale jak pojawia się opcja tanich biletów, a ja mam ochotę gdzieś jechać, to nie ma przebacz. Padło na Neapol, bo południe kraju i nawet jeśli to styczeń to istnieje szansa na złapanie odrobiny słonka po naszej lokalnej szarówce. O tym, że był to znakomity pomysł za chwilę.
O Neapolu wiele powiedziano. I napisano jeszcze więcej. Że brudno. Że niebezpiecznie. I że można się albo zakochać albo znienawidzić i jest to absolutnie szczera prawda. Jak chcesz pięknego, czystego miasta, jedź do Oslo. Jak kochasz Włochy, Włochów, chaos i pyszne jedzenie Neapol to strzał w dziesiątkę.
Tak naprawdę na całą podróż miałyśmy nieco ponad 4 dni, a zatem logistyka to podstawa. Wiedziałyśmy, że chcemy zobaczyć Positano, Pompeje i powłóczyć się po Neapolu, zaczęłyśmy zatem od…Sorrento. Sorrento to małe miasteczko na wybrzeżu Amalfi, pierwsze po drodze klimatycznych miasteczek. Dalej leżą Positano, Praiano, Amalfi i większe Salerno. I chociaż nie jest tak widowiskowe jak kolorowe i instagramowe Positano w niczym mu nie ujmuje. Ma jeszcze jedną wielką zaletę – jak sprawdzałyśmy noclegi w samym Positano ceny były średnio 3 razy wyższe.
Widok z placu głównego w Sorrento.
Za nasz apartament Caruso Suite w centrum na dwie doby ze śniadaniem zapłaciłyśmy 549 złotych. Przyjęła nas przemiła Włoszka, która poinformowała, że w sumie to mamy szczęście, ludzi jest mało a Włosi generalnie odpoczywają po ciężkim okresie świątecznym i święcie 3 króli, kiedy ludzi było zatrzęsienie. To widać na ulicach, bo większość ludzi to lokalsi, nie turyści. Na szczęście sklepiki na starówce są czynne i ochoczo zapraszają na degustacje pysznego limoncello. Tak tak to stąd pochodzą te słynne cytryny, które znajdują się we włoskim trunku.
Po krótkim odpoczynku udałyśmy się na spacer do osławionej mariny, a raczej w poszukiwaniu knajp, gdzie podobno jest pysznie. No ale nie w styczniu. Wszystko zamknięte na 4 spusty. Może to i dobrze, mamy marinę na dla siebie. Można chłonąć widok Wezuwiusza, wdychać włoskie powietrze i bezkarnie gapić się na młodą Sofię Loren, która w młodości kręciła tam film. I teraz spogląda na mnie z pamiątkowych zdjęć.
Tak naprawdę miasteczko nie jest wielkie i można je spokojnie obejść w godzinę, no może dwie. Ostatecznie jemy w knajpie przy placu głównym i chociaż to samo centrum gnocchi a’la sorrentina i pizza marinara smakują wybornie.
Z lotniska do Sorrento odjeżdża autobus, bilet kosztuje 5 euro, autobus jedzie niecałą godzinę. W ogóle mam wrażenie, że we Włoszech warto postawić na komunikację miejską – jest tanio i czysto. W samym Sorrento znajdziecie mnóstwo pamiątek z cytryn i z cytrynami. Jest też kilka sklepów, które same robią słodkości i limoncello. Panie zachęcają do degustacji wszystkiego, na co masz ochotę.
Limonkowe ciastka – 8 euro
Pistacjowe kulki – 10 euro.
Przyprawa do makaronu ser z truflami 35 euro, a uwierzcie mi, smakuje jak las w buzi!
Na pewno warto zajrzeć do mariny i do portu – odpływają z niego m.in. promy na Capri i do Positano (niestety dopiero od wiosny).
Positano
Do Positano jedziemy autobusem. Wydawałoby się, że na krętych drogach wybrzeża sprawdzą się małe busiki, ale nie nie, Włosi postawili na duże autokary i nieustraszonych kierowców, którzy potrafią cuda, gdy dwa autobusy spotkają się na drodze, która może pomieścić jeden😊
Autobus do Positano odjeżdża z dworca w Sorrento, podróż trwa pół godziny, bilet w jedną stronę kosztuje 2,20 i najlepiej kupić od razu na powrót. Sama trasa jest cudowna i wiedzie samym brzegiem morza. Wyobrażam sobie jednak, jak bardzo może być zatłoczona w sezonie letnim. Zresztą samo Positano jest niewielkie, położone na zboczu klifu i zapewne zaparkowanie tam samochodu wydaje się niemałą ekwilibrystyką. W Sorrento są dwa przystanki, górny i dolny. My wysiadamy na dolnym, a od niego już tylko krok do popularnego instagramerskiego spotu z widokiem na całe miasteczko.
Ze względu na porę roku sporo miejsc jest zamkniętych i czynna tylko jedna knajpa. To nam absolutnie nie przeszkadza, bo naszym pomysłem na spędzenie czasu w tym miejscu jest kupienie magicznych kanapek z delikatesów (dzięki The Traveling Onion za tipa!) i spędzenie dnia na plaży aż do zachodu słońca.
Uwierzcie mi, to jest jedna z lepszych kanapek, jakie jadłam! Pani w sklepie za ladą ma różne pyszności – pieczone bakłażany, kiełbaski, ser, pulpeciki i nakłada wam hojnie do środka buły co tylko chcecie. Taka kanapka kosztuje 7,5 euro i spokojnie starczy wam za obiad. Wyposażone w jedzenie i wino sadowimy się na plaży i gapimy na otaczające piękno. I nic się nie dzieje. I tak kilka godzin aż do urzekającego zachodu słońca, gdy całe miasteczko kąpie się w kolorach, by za chwile rozbłysnąć światełkami.
Zaletą odwiedzania miejsc bardzo turystycznych w styczniu jest zdecydowanie brak ludzi. Positano jest maleńkie i serio nie bardzo wyobrażam sobie przepychać się z tysiącami turystów. I na pewno warte zobaczenia – tj napisałam nie było na mojej podróżniczej liście marzeń, ale wywarło niezapomniane wrażenie. Wracamy tym samym autobusem z tego samego przystanku. Tym razem na kolację wybieramy pizzerię z pizzą neapolitańską i o ile sam wystrój jest cudowny i jedzenie pyszne, o tyle 18 euro za pickę to lekka przesada.
Pompeje
Następny dzień to czas udania się kierunku Neapolu. Ale po drodze mamy do zaliczenia Pompeje! Trudno byłoby być tak blisko tego historycznego miejsca i go nie zobaczyć. Podróż co prawda przebiega z małymi przygodami, bo z powodu wypadku musimy się przesiąść na kolejny autobus, a potem pociąg, we Włoszech jednak nic nie wydaje się trudne. Włosi są przemili, chętnie pomagają i tłumaczą co i jak. Po drodze spotykamy też Polkę i Hiszpana, którzy dają nam kilka kulinarnych neapolitańskich tipów, które z kolei przekazał im ich wynajmujący – nie musicie chodzić do znanych knajp, żeby dobrze zjeść. W Neapolu wszędzie jest pysznie, no dobrze tego się trzymajmy!
Gdy wysiadamy z pociągu zaskakuje nas skala. Na każdym kroku spotkacie punkty dla turystów z wszystkimi językami świata. Nie wynajmujcie elektronicznych przewodników, chyba, że je lubicie. Za 2 sztuki zapłacicie 15 euro. My nie skorzystałyśmy ani razu. Za to mogłyśmy przechować bagaż za darmo.
Same Pompeje są ogromne. Od wejścia poraża skala miasta. To jak dobrze jest ono zachowane, to jak było przemyślane. Chodziłyśmy kilka godziny, a spokojnie mogłybyśmy być cały dzień. I tutaj już bez zaskoczenia turystów całkiem sporo (co zatem dzieje się w miesiącach letnich?!). Na szczęście miasto ma ogrom ulic i miejsc, w których można się zgubić. Bilet wstępu 18 euro.
Gdy odkryto Pompeje badacze zdziwieni byli ilością erotycznych malowideł i miejsc uciech, żeby było wiadomo jak trafić, miejsca i drogi do nich były dobrze oznaczone:)
Neapol
Wieczorem docieramy do Neapolu. Śpimy 10 minut piechotą od dworca głównego na początku centro storico. Pokój jest mały i nieco zawilgocony, na szczęście nadrabia ogromnym tarasem na dachu. Za dwie doby płacimy 519 zł , tym razem już bez śniadania.
Jeśli chodzi o klimat miasta ciężko mi go nawet opisać, bo dostajesz nim od pierwszego wyjścia z pociągu. Neapol jest z kosmosu. Albo raczej jak z filmu. Wąskie uliczki, gdzie sąsiedzi ze spokojem mogą sobie pogadać okno w okno, małe społeczności, które widać, że są ze sobą blisko. Na każdym kroku kapliczki i Maradona, który jest u nich równie ważny co matka boska. Ruch. Harmider. Wszędzie skutery, na które to ty musisz uważać.
Gdy dotarłyśmy do naszego lokum, a raczej kamienicy naszym oczom ukazał się taki widok… I ja się zakochałam, zakochałam się totalnie. Można powiedzieć, że ja się w ogóle łatwo zakochuje, ale jeśli jakieś miasto miałoby być bad boyem, to jest nim właśnie Neapol – niegrzeczny chłopak o szczerym sercu.
Na kolację śmigamy do Cala la pasta- makaroniarni poleconej przez naszą wynajmującą. I cóż powiedzieć – jest pysznie, jest cudownie. Właściciel ochoczo wystawia nam stolik na zewnątrz, gdy się dowiaduje, że nie chcemy jeść w środku. I nagle siedzisz pośród tego całego bałaganu, docierają do ciebie setki dźwięków i bodźców i czujesz absolutne szczęście, że możesz tu być. Bo jeśli szukasz prawdziwości w podróżach, to Neapol jest najprawdziwszy z prawdziwych. A do tego wjeżdża na stół makaron tak przepyszny, że się łezka w oku kręci. Makaron z truflami 7 euro. Drugi z karczochami i boczkiem podobnie. W całym menu nie ma nic powyżej 9 euro.
To jeszcze jedno zaskoczenie Neapolu. Jest tanio. To miejsce, w którym króluje street food, ale jedzenie w knajpach też jest w dobrych cenach. Może dlatego, żeby neapolitańczyków było na nie stać. Albo dlatego, żeby przyjeżdżało jeszcze więcej turystów cholera wie.
Piątek to nasz ostatni dzień i jednocześnie jedyny pełny dzień w Neapolu. I postanawiamy go spędzić absolutnie bez planu. Po prostu się poszwendać, pojeść, powdychać miasto. Dawno wyrosłam już z odhaczania kolejnych atrakcji turystycznych. Tym bardziej, gdy nie mam na nie czasu. Poza tym myślę, że Neapol to świetne miejsce na to, żeby się zgubić (oczywiście nie zapuszczamy się w dzielnice, gdzie jest podobno średnio fajnie – szwendamy się po centrum historycznym, które jest bardzo rozległe i po drugiej dzielnicy nadmorskiej, bardziej ekskluzywnej i to nam zajmuje calutki dzień!)
Neapol to miasto Maradony, znalazło się też jednak miejsce dla Banksy’ego. Jeśli lubicie street art, będziecie zadowoleni.
Na śniadanie śmigamy do miejsca znanego z arancini, gdzie raczył się podobno jak fotki wskazują sami Bill Clinton. Ja jem smażoną frittę z białym serem ( 2 euro), Gosia stawia na kulkę (jedno euro!) z sera, groszku i mięsa (jej wybór zdecydowanie lepszy, chociaż oba pyszne!).
I tak się włóczymy powoli uliczkami, oglądając miliony figurek do szopek (Neapol jest z tego znany, koniecznie wybierzcie się na uliczkę, gdzie jest pełno malutkich pracowni). Zatrzymujemy się też na szybkie espresso, gdzie Kamil, który mieszka 19 lat w Neapolu ucina sobie z nami miłą pogawędkę i mówi, że to miasto w którym każdy ci pomoże. Potem krótki przystanek na smażone sardynki. Cena 4 euro. I oczywiście neapolitański deser – babka w rumie! W ogóle mam wrażenie, że Neapol deserami stoi, z każdego rogu wyzierają na nas rozmaite słodkości. Musiałyśmy tez posmakować słynnych sfogliatelle czyli ciastka z serem ricotta i kandyzowanymi cytrusami. Uwaga – tradycyjne lepsze od crunchy. Cena 2,5.
Przechodzimy też koło znanych miejsc, gdzie na stolik czeka się czasem po 3 h i dłużej. No nic może następnym razem! Na obiad fundujemy sobie pizza frita czyli przekąskę smażoną w głębokim tłuszczu z pysznym nadzieniem. Wybieramy jeden z punktów Sorbillo, w całym Neapolu jest ich sporo, nic dziwnego sam Sorbillo miał 21 dzieci i wszyscy zostali pizzermanami! Przysiadamy też na aperolka – 5 euro. Można tu spotkać różne odmiany tego trunku np. aperol Maradona z czymś niebieskim czy aperol z limoncello.
Na tułaczce i jedzeniu upłynął nam calutki dzień, a tak naprawdę przeszłyśmy jedynie 2 dzielnice. I zrobiłyśmy 28 tys. kroków!
Wchodzimy jeszcze na kolację na szybką pizzę na pół, ale tu akurat wtopa i nie było smacznie, chociaż wystrój bardzo fancy – nad nami wiszą neapolitańskie sznurki z praniem. Kelnerki jednak na lekkim fochu, a jedzenie gorzej niż średnie.
Weszłyśmy też do oldschoolowego Gambrinusa (działa od 1860 roku!) na słynne ciastka z poziomką. Zestaw jak na zdjęciu 15 euro.
Za to wszystko wynagradza nam wieczorny mecz, a raczej klimat miasta! Już w czasie kupowania pamiątkowej koszulki panowie pytali, czy się wybieramy na stadion. I szkoda w sumie, że nie poszłyśmy, ale będzie okazja do powrotu! Za to to, co się zadziało na ulicach to czysta magia. Włosi są kibicami absolutnymi, mecz leciał wszędzie i oglądali wszyscy. W knajpach. Na telewizorach w zakładach bukmacherskich. Oglądał chłopak jadący na skuterze. I taksiarz, który przejeżdżając koło tv, za każdym razem na chwilę przystawał. Oglądałyśmy i my. Już wiemy, skąd ta miłość do Maradony. Napoli to religia. A jak Napoli wygrywa z Juve 5:1, to dzieje się istny szał. Wybuchają fajerwerki w całym mieście. Jestem ciekawa, co się stanie, jak Napoli zdobędzie scudetto. A ma spore szanse po ponad 30 latach. I myślę, że to kolejna znakomita okazja do odwiedzenia tego miasta.
Jak Włosi oglądają mecz to wszyscy!
Neapolu masz moje serce. Jestem pewna, że niedługo znowu się zobaczymy!
foto: Gosia Smoter-Glinda