Zawsze marzyłam o pracy w korporacji. Wiecie, takiej, że w zamian za brak życia i nerwów dostajecie w prezencie multisporta i kartę na stołówkę. Takiej, że wszyscy są synonimem sukcesu, na wakacje latają na Hawaje, a po pracy wychodzą na lunch na Plac Zbawiciela. Ale wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.
Mówiłam Wam już, że człowiek musi zmieniać pracę. Że inaczej się nie rozwija, nie uczy nowych rzeczy, nie poznaje nowych ludzi. Że potrzebna mu stymulacja, odwaga do zaczynania czegoś nowego, wyzwania. Nadal to podtrzymuje – próbować trzeba zawsze i wszędzie. Bo tylko wtedy można poznać co się lubi a co nie. Ale nie za wszelką cenę.
Dokonałam ostatnio rewolucji w swoim życiu i to zupełnie przez przypadek trafiając do wymarzonego korpo, takiego z kartą do drzwi i domowymi obiadami. Przez pierwszy tydzień byłam zachwycona! Jakie to wszystko lśniące i poukładane. Jak pięknie działa, a ludziki niczym trybiki w machinie prą naprzód. Przez każdy kolejny dzień skręcałam się z bólu przed wyjściem do pracy w małego precelka. To nie dla mnie. Nie chcę poświęcać całego życia pracy ani zatracić kawałka siebie. Do działania potrzebuję interakcji, burzy mózgów, kreatywnego chaosu. Mój bałagan w głowie nie da się wsadzić w żadne ramy harmonogramów i tabelek. Że co to za przyjemność lecieć do Hiszpanii, jak jesteś tam w pracy. Przecież to gorzej niż nie lecieć nigdy, bo liżesz tylko lizaka przez szybę nieskończenie cierpiąc. I podjęłam decyzję tak, jak zawsze je podejmuje. Czyli szybko i intuicyjnie. Trzeba to uciąć, zanim znienawidzę sama siebie.
Widzicie, to trochę tak jak ze związkami. Są na świecie ludzie, którzy będą gadać, że coś im się nie podoba, że partner taki, siaki, owaki. Ale nie zrobią nic w tym kierunku, żeby zmienić swoją życiową opowieść. Są też ludzie, którzy nie potrafią udawać, że wszystko jest dobrze, jak nie jest. Ja zdecydowanie należę do tych drugich. Mówię to co myślę i robię to, co mi serce podpowiada. Czy wychodzę na tym dobrze? Różnie. Ale potrafię podjąć decyzję i unieść jej konsekwencję.
Nie będę królową korporacji i miss kariery. Dużo bardziej cenię sobie życiową wolność, pracę, którą się lubi i po której można latem ze spokojem iść na piwo nad rzekę, nie martwiąc się tym, że jutro zawali się świat.
Próbujcie. Bez tego nigdy nie będziecie mieć punktu odniesienia. Dokonujcie zmian, bez tego nigdy się sami nie zmienicie. Ale nie róbcie też niczego wbrew sobie i za wszelką cenę. Jeśli taka jest zapłata za sukces, to wolę zdechnąć uśmiechnięta i biedna niż sfrustrowana i bogata.
A na koniec opowiem Wam kawał, który na pewno wszyscy znacie.
Mosze przychodzi do rabina pomarudzić na warunki mieszkaniowe. Żona, dzieci, synowe, zięciowie, wnuki – hałas, ścisk, rwetes. Nie daje się wytrzymać. Na to mądry stary rabin mówi: Mosze, ty kup sobie kozę. Mosze zdziwiony ale przecież rabin mądry i słuchać go trzeba.
Mosze kupuje kozę, po tygodniu przychodzi kompletnie załamany. Cóżeś mi doradził rebe, żona, dzieci, synowe, zięciowie, wnuki – hałas, ścisk, rwetes. A jeszcze koza beczy, śmierdzi, wszystko zżera, katastrofa, totalne pobojowisko.
Rabin: Mosze, ty sprzedaj kozę. Mosze kozę sprzedaje, wraca rozanielony. W domu sielanka – cisza, spokój, mnóstwo miejsca, wszyscy szczęśliwi…