Ten serial polecił mi facet, którego w sumie nie podejrzewałabym o chęć katowania się historią trudnej miłości. Bo to o tym jest dla mnie ta opowieść. Z jednej strony rozumiem jego fenomen, bo obraz nie jest cukierkowy, a historia klasyczna rodem z amerykańskich filmów, że nawet jak on nie chce, ona nie wie albo na odwrót, to na końcu się spotykają i żyją długo i szczęśliwie. Z drugiej całość momentami mnie nudziła, a główni bohaterowie irytowali.
W Normal people długo i szczęśliwie nie będzie. Przynajmniej nie w 1 sezonie, ale podobno trwają prace nad drugim. Historia opowiadająca o młodzieńczej skomplikowanej miłości Marianne i Connela powstała na podstawie książkowego bestsellera Sally Rooney’s. I o ile na początku byłam mocno zaciekawiona, tak przyznam, że oglądałam niektóre odcinki byleby dotrwać do końca. Weszłam sobie poczytać opinie na filmwebie, bo zawsze tak robię, jak coś oglądam. Zapytałam Was o zdanie, jak się podobało. Żeby dojść do własnego wniosku, że o ile samo pokazanie tej opowieści, kreacje aktorskie, emocje są super o tyle momentami mnie to wszystko męczyło.
Nie wiem, czy to dlatego, że historia w której ktoś chce/nie chce/nie wiem nie jest już moją historią i to nie są emocje, które w danej chwili chcę czuć, czy dlatego, że między mną a bohaterami jest jednak spora różnica wieku. W każdym razie wkurzało mnie momentami to ich rozmemłanie. Dla mnie to klasyczny przejaw trudnej relacji, gdzie bohaterowie odpychają się i przyciągają wzajemnie. Najpierw on się do niej w szkole nie przyznawał i miał problem z tym, żeby publicznie okazywać, co do niej czuje, chociaż miał zdecydowanie mniej problemów z mówieniem o uczuciach. Potem ona przyciąga go i odpycha. I tak sobie trwają w tym dzikim tańcu.
Na pewno na plus są piękne sceny seksu, które są tak samo naturalne, jak główni bohaterowie. Jednak mam wrażenie, że oprócz tej chemii, która wyraźnie ich do siebie ciągnie i poczucia bycia samotnym i niezrozumianym głównych bohaterów niewiele łączy, bo prawie ze sobą nie rozmawiają.
Na zachowanie Marianne na pewno ma wpływ relacja z matką, która jest zdystansowana i oziębła, a do tego wyraźnie faworyzuje brata, który na dodatek jej nienawidzi. Ona dopiero pod koniec sezonu mówi Connelowi o tym, co czuje. Mam takie wrażenie, że każde z nich wiedziało, że potrzebuje pewności co do drugiej osoby i poczucia bezpieczeństwa, jednocześnie nie dając tego drugiej stronie. Te wszystkie rozmowy o możliwości spotykania się z innymi, o tym, że nie wiadomo co będzie za rok, jakby sami zaczynali próbę, żeby dowiedzieć się, usłyszeć od przeciwnika, że nie tylko on, ona się liczy. I nigdy tego sobie wzajemnie nie dali. Nie powiedzieli.
W trudnych relacjach też nie liczymy się z emocjami i uczuciami drugiej strony, czego przykładem jest złożenie przez niego aplikacji na uniwerek w Nowym Jorku bez powiedzenia jej o tym. Mimo, ze w tamtym czasie ze sobą mieszkają i żyją! Przypomina mi to od razu historię mojego ex, który od roku planował wyjazd do Norwegii, tylko zapomniał mi o tym powiedzieć. A o tym, że już jest za granicą dowiedziałam się z sms z trasy.
Jeśli będzie drugi sezon, to myślę, że spora droga przed nimi i sporo pracy do wykonania, jeśli chcą żyć ze sobą, zamiast serwować sobie tylko ból. Przeczytałam parę komentarzy, że to piękne, bo tak właśnie wygląda prawdziwa miłość, że zawsze do siebie wracają. I kurde serio dla mnie prawdziwa miłość nie polega na tym, żeby non stop serwować drugiej stronie niepewność i najprawdziwsze łzy.
Podsumowując dla tych, którzy mieli taką historię za sobą lub są w trakcie na pewno warte obejrzenia. Tym, którzy nie przeżyli jazdy bez trzymanki może być ciężko tą opowieść zrozumieć. Nie przez brak wrażliwości, tylko wgrany inny schemat miłości.