Nie ma dnia, by ktoś nie pytał mnie o radę. I ja to doskonale rozumiem, też chciałabym zasięgnąć języka u kogoś, kto zna temat. Chociaż wciąż mi się wydaje, że o związkach gówno wiem. Opisujecie swoje historie. Pokazujecie mi screeny z telefonów. Co on napisał. Co ona napisała. Rzygacie emocjami. I ja to czuję. Te historie i dramaty. Byłam dramaqueen. Jestem emocjonalna. A do tego mam bulimię, więc jeśli chodzi o rzyganie totalne combo. Tylko, że najfajniejsze związki nie powstają na emocjach. Je najlepiej zapamiętujemy. Ale na pewno nie są najtrwalsze.
Nie rzygam od prawie pół roku. Nie, żebym nie chciała. Jasne, że chcę! Jak mam PMS i ochotę się nażreć do woli. Jak mi źle. Jak czuję to nieznośne napięcie, które po prostu muszę rozładować. To trochę jak z napięciem seksualnym, które gromadzi się w ciele. Emocje muszą znaleźć ujście.
Ale tego nie robię. Odwracam uwagę. Rozkładam swoją decyzję na czynniki pierwsze, wyjaśniając sobie, dlaczego nie powinnam tego robić. Idę pobiegać. Zmieniam schemat. Oduczam mój mózg czegoś, do czego był przyzwyczajony ponad 20 lat. Napięcie- obżarstwo-kibel-ulga. Z emocjami jest tak samo.
Pamiętam taką akcję, gdy mam chyba ze 4 lata i drę się na cały blok, że chcę motylka. I ja tego motylka miałam. Problem polegał na tym, że siedział w słoiku i zdechł. No i mój tato w swojej wspaniałomyślności powiedział, że pójdziemy po nowego. Na co ja w bek, że chcę tego!!! No ale tego się nie da. I tak kurwa z godzinę albo lepiej. Wiem, że ciężko pracować z emocjami dziecka. Ba, ja o tych emocjach nie mam pojęcia, bo nie mam dzieci. Ale pamiętam, jak wyglądały moje emocje. I mam takie przeczucie, że gdyby je wtedy ktoś wyciszył, zamiast mnie podkręcać miałabym w życiu łatwiej. A tak musiałam dojść do tego sama.
Wiem jak to jest, gdy kochasz tak bardzo, że tego nie ogarniasz. Mimo, że niektórzy sugerują, że nie mam uczuć, skoro z taką łatwością piszę, że ludziom trzeba pozwolić odejść, podejmować mądre decyzje, stawiać na siebie itp. Bo oni nie umieją. Bo to trudne. Tylko, że ja tam już wszędzie byłam! Piszę mając odpowiednia perspektywę. I wiedząc, co jest dla mnie najlepsze. Co niekoniecznie musi być najlepsze dla Was.
Byłam w świecie miliona nieodebranych połączeń. Robienia sobie na złość. Przetrzymywania kogoś, żeby zobaczyć jaki będzie efekt. I przetrzymywania mnie samej. Odbierałam trzęsącymi się rękoma smsy napisane naprędce przez niego. I zamiast wyłączyć telefon. Dać sobie przestrzeń na myśli albo iść na spacer pisałam, co mi ślina na język przyniesie. Czasem bolało jak cholera. Jego i mnie. Łatwo jest coś napisać lub powiedzieć. Dużo trudniej jest to wymazać. Czekałam na kolejne wiadomości, odpalając papierosa za papierosem. Pożywka dla emocji. Zamiast się wyciszyć, sama wchodziłam na obroty, czyli dawałam mózgowi sytuacje, w jakich czuje się najlepiej. Kiedy wydaje się, że każda kolejna wiadomość może coś naprawić. Bo byłam zlepkiem poczucia winy. Albo coś wyjaśnić. Jakby się dało komuś opowiedzieć, jak ma nas kochać albo zmusić do miłości. On kocha po swojemu. Albo nie kocha nas wcale. Nie da się nikogo do miłości przekonać. Powiedzieć lub napisać czegoś, po czym druga strona pomyśli, acha ona ma chyba rację. Dobrze, że to napisała, bo przejrzałem na oczy i teraz będę ją już kochać, zamiast robić gnój albo być dupkiem. Bo albo widzisz. I czujesz. Albo jesteś ślepy. Na drugą osobę i jej uczucia. Im prędzej się tego nauczycie, tym więcej rozczarowań sobie zaoszczędzicie. Łez wylanych w poduszkę. Zmarnowanych chwil na czekanie, zamiast bycie z kimś, kto nas chce.
Emocje są wspaniałe. Gdy się płacze na filmach. Pieprzy z pasją. Albo cieszy jak dziecko. Ale są też kurewsko wyniszczające, gdy trafiasz na kogoś, kto je dodatkowo uruchamia.
Wiem jak to jest, gdy jesteś na początku drogi i w ciągu tygodnia zdążyłeś zaplanować całe wasze życie i powiedzieć sobie 500 razy, że się kochasz. Tylko, że to też emocje. Romantyczny haj oparty na fascynacji. Mówiłam kocham cię bez zastanowienia. Pisałam bzdury w social mediach, obnosząc się na prawo i lewo z tym, co czuję jakby to kogokolwiek obchodziło. Jakbym sama chciała zapewnić siebie, że jestem szczęśliwa. I to świetny wybór. Patrzyłam, czy on patrzy. Czy znajomi patrzą. Mówiłam po dwóch tygodniach, że ktoś jest miłością mojego życia. I zaliczałam twarde lądowanie na rzeczywistości. Po której ciężko się wycofać. Bo skoro tyle padło słów i zapewnień, to to musi być „prawdziwa” miłość! Tylko jak się tak mocniej zastanowiłam, to nic nie czułam. I narastało rozczarowanie we mnie i w drugiej stronie. Mam takie wrażenie po kilku takich historiach, że im więcej jest czegoś na poziomie słów i deklaracji, tym bardziej tego nie ma.
Panicznie bałam się nudy. Będąc nastolatką wydawało mi się, że wolę się zabić niż skończyć jak moi rodzice w mieszkaniu w bloku z dwójką dzieci. Bo to tak, jakby skończył mi się świat. Tak ma być już na zawsze? Jeden facet, zero emocji?
I po wszystkich swoich życiowych przygodach. Byciem Alicją. Byciem kurwą. Byciem zdradzaną. Byciem kobietą czyjegoś życia po tygodniu, a po kilku miesiącach nieistotnym powietrzem. Okłamywaną. Wykorzystywaną. Wiem, że dziś pragnę nudy. Że emocje można uspokoić. Znaleźć kogoś, kto Was nie będzie podbijał i Wam w tym pomoże. Albo uspokoić się samemu, a potem szukać zdrowego związku. Że adrenaliny można szukać gdzie indziej. W podróżach. Pracy. Spotkaniach z przyjaciółmi. Pasji. Że jedynym schematem nie musi być kocham cię-nienawidzę-kocham cię-nienawidzę. Że nie trzeba umierać z miłości. Ani o nią żebrać.
Nie nauczę Was pracować ze swoimi emocjami. Ani zrozumieć, dlaczego ta droga zamiast nakręcania się, walącego serca i wiecznych drak jest lepsza. To zadanie dla terapeuty albo jeśli macie dużo samozaparcia i chęci zmiany dla Was samych. Ja tylko mówię, że już tam byłam. I nie warto.