Czasem wydarza się coś, czego nie planujesz. Czasem dzieje się coś, co przekreśla wszystko do tej pory. Tak, jakbyś urodził się na nowo. Na nowo oddychał. Patrzył na świat i na ludzi. Czasem wydarza się coś, czego początku nie da się przewidzieć. Nie da się przewidzieć ani dalszego ciągu ani końca. Ale nadejście tego czuło się od zawsze. Czasem…
Stała na balkonie. Bosymi stopami patrząc na senne miasto. Na czarne niebo. Wszystko wkoło było ciszą. Popiół z papierosa spadał niedbale. Na ciemność. A ona czuła, że leci. Tak, jakby nie było nic. A jednocześnie wielkie Wszystko pojawiło się zupełnie bez pytania.
Ona wie, że musi się nauczyć latać. Musi sobie przypomnieć. Jak się rozkłada skrzydła i chowa pazury. Jak ktoś jest obok. Jak się tęskni. Tęskni tak naprawdę, nie tylko wtedy, gdy trzeba powiedzieć – ja też. Tęskni tak, że czuje się fizyczny ból. Że nie można patrzeć, rozmawiać, oddychać. Taki ból, gdy zostaje się z samym sobą i wie się, że to za mało. Że to już nie wystarczy.
Ona wie. Wie, że spokój na granicy niepokoju sprawia, że jest błogo. Że niepokój będzie nieodłącznym elementem. Ale nareszcie nie będzie strachem. Będzie elektryzował każdy centymetr skóry, każdy nerw, każdą komórkę w mózgu. Stawiał na baczność.
Tęsknota za drugim ciałem granicząca z obsesją. Dotykania, smakowania, pochłaniania kawałek po kawałku, niczym kanibal, który chce zjeść kogoś, po to by mieć go tylko dla siebie.
Ona wie, że nie trzeba nic mówić. Żadnych słów. Żadnych deklaracji 58 razy dziennie. Nieświadoma obecność. Świadome bycie. Tu i teraz. Jak było zawsze tak i na początku. Tak było zawsze. Oni się znają. Spotkali się. Między słowami. Między życiami. Gdzieś. Kiedyś.
On jest nią, a ona nim.
On jest w niej, a ona w nim.
On jest.