Jestem mieszczuchem. Co prawda w zależności od nastroju nienawidzę ludzi lub uwielbiam, ale tak – miasto to moja telewizja. Przewalająca się bezkształtna masa jest dla mnie nieustającym źródłem inspiracji i życiowych przemyśleń. I nawet jeśli od czasu do czasu przechodzi mi przez głowę wyjazd w Bieszczady albo na wieś w celu wypasania kozy i odnajdywania siebie, to zaraz niknie. Bo jeśli nie odnajdę siebie tu, to nie znajdę nigdzie.
Jestem z prowincji. Małego miasta, które raz do roku robi się w czasie festiwalu trochę większe. I nie, nie mam kompleksów, ja je naprawdę lubię. Ale to nie mój świat, już nie. Ilekroć tam jestem wiem, że to tylko na chwilę. Moim światem są spaliny, tramwaje, korki, niezliczona ilość knajp i ludzi różnego rodzaju, którzy stanowią dla mnie studium społeczeństwa, świata i mnie samej. Chciałabym mieszkać w Nowym Jorku albo Tokio. Serio. Miejska dżungla nie przeraża mnie nic a nic. Ja lubię usiąść w środku dnia latem i patrzeć na ludzi. Budować w głowie ich historie. Czerpać z miasta inspiracje. Śmiać się i płakać. To wszystko lubię robić w mieście. Być może dlatego, że świadomość, że w metropolii jest więcej zagubionych i samotnych dusz mi pomaga. Wieś, prowincja to nie moje środowisko naturalne.
W mieście fascynuje mnie różnorodność. Rzesze hipsterów na Targu Towarzyskim, którzy przyszli się polansować. I zwykłych ludzi, którzy przyszli się najeść. Knajpy, którym kibicuje i wchodzę, jak do domu. Miejsca, które mi się kojarzą. Z kimś lub z czymś. Tak jak wtedy, gdy nad ranem jechałam pijana przez Poznań na hulajnodze, albo wtedy, gdy leżałam przez pół dnia upojona szczęściem na trawie. Smaki. Zapachy. Kulinarną mapę miasta znam na pamięć. Wiem, gdzie warto zjeść, gdzie zjeść można, a gdzie się nie powinno. Miejsca, w których czuje się dobrze zawsze, jak Dragon z jego niepowtarzalnym artystycznym klimatem czy Whisky, które kojarzy mi się z morzem whisky w najlepszym towarzystwie. Albo Aligator, z którym byłam przez jakiś czas muzyczno-mentalnie splątana. Powolna Śródka z ich genialnym sernikiem, na widok którego świecą mi się oczy, a trener krzyczy. Rzeka – temat rzeka, pełna letniego piwa, beztroski i miejskich rowerów. Rusałka, gdzie na chwile można być rusałką. I Jeżyce. Serce miasta, moje serce w tym mieście.
Miałam ostatnio dylemat. Ten dylemat był związany z mieszkaniem i wymuszoną przeprowadzką – bo z jednej strony przyzwyczaiłam się do centrum, z drugiej tak jak już wiem, że nie znajdę faceta w moim wieku bez dzieci, bez problemów ze sobą i światem i z dużym penisem, tak wiem również, że mieszkania, które będzie piękne, w centrum i nie zbankrutuję, też nie znajdę. Musiałam wybierać. A jak wiemy człowiek XXI wieku jest upośledzony jeśli chodzi o wybieranie i chciałby mieć wszystko. I pokierowałam się jedną myślą. Nie tym, czy będzie blisko czy daleko. Nie tym czy będę miała widok na pole czy na knajpy. I nie tym, czy podoba mi się wynajmujący. Zastanowiłam się, co czuję i gdzie będzie moje miejsce. Gdzie widzę siebie jak mi smutno albo wesoło. Gdzie się kocham, jem, płaczę, gotuje. I wybrałam.
I chociaż wiem, że latem będę zdychać za miejskim zgiełkiem. A po drinku nie dojdę do domu na piechotę, to pierwszy raz spotkałam miejsce, w którym mogłabym zostać na dłużej i które mogłoby być kiedyś moje. Albo się starzeje. Albo dorastam…