Zdrobnienia są fajne. Nie ma nic milszego, niż słuchanie w autobusie po 12 h spędzonych w biurze jak Pączuszek przygotuje swojej Pszczółce kolacyjkę. Albo ją zapyli. Zdrobnienia są prawie tak fajne jak seks albo podatki.
Dlaczego ludzie, którzy są nam w jakiś sposób bliscy muszą dostawać od nas idiotyczne zdrobnienia i dlaczego ktoś, kto jeszcze przed kolacją lub seksem oralnym był dla nas Marcinem, Agą, Tomkiem, Wieśkiem albo Malwiną nagle staje się Misiaczkiem, Słoneczkiem, Gwiazdką, Skarbem, a w skrajnych przypadkach Pomyłką. Czy to bierze się z czułości? Albo potrzeby nazwania po swojemu kogoś, kto wydaje się przez chwilę należy do nas? Czy to nie jest takie właśnie zawłaszczenie? Że niby jak już mamy tego Misiaczka, to przecież nie wywinie nam numeru z koleżanką z biura, albo nie pójdzie sobie nagle w pizdu, no bo jak to „nasz Misiaczek”? Nie, on taki nie jest!
Czasem zdarza nam się w ciągu kilku lat uzbierać całkiem pokaźną kolekcję pieszczotliwych określeń, co niesie za sobą spore ryzyko, bo jak rozpoznać, że facet którego w Macdonaldsie wysłałyśmy po dietetyczną colę woła spod kasy „Robaczku, zabrakło – może być Sprite?” właśnie do nas? Cisza, nikt się nie odzywa. Patrzę w lewo – żaden Robaczek się nie porusza, kukam w prawo – wszyscy żują. Cholera to chyba do mnie!? Szybko, przypomnij sobie! Pół roku temu byłam Kwiatuszkiem, potem Orzeszkiem, i nagle olśnienie – tak teraz jestem Robaczkiem! „Jasne, może być Sprite i dużo lodu Kaczuszko!”
Zdrobnienia są fajne jeszcze z innego powodu. Zdecydowanie nie trzeba pamiętać tych wszystkich głupich imion.