Lubię ten moment. Ze wszystkich randek swojego życia lubię ten moment najbardziej. Ten moment, kiedy się nie znacie, ale i tak wiecie, że coś się wydarzy. Ten moment, kiedy facet przyjeżdża do ciebie 200 albo 300 km i udajecie, że przyjechał napić się wina albo pograć w scrabble. Chociaż wiecie oboje, że przyjechał cię zerżnąć.
To egoizm. To karmienie swojego ego, jestestwa całego. Karmienie swoich oczu nim i siebie jego oczami. Ten moment, kiedy powietrze jest gęste, a on ma na końcu języka zdanie – klęknij suko… A zamiast tego mówi – dolej mi wina. On wie, że ja wiem. Ja wiem. Bawimy się słowami, sobą i konwencją. Ta chwila, kiedy możesz być każdym, bo i tak nigdy nie zobaczy prawdziwej ciebie. Być każdym na chwilę to istna magia. Możesz też być sobą. I tak nie pozna.
Seks z kimś, na kim ci nie zależy jest ożywczy. Nie musisz się starać ładnie wyglądać, zrobić na nim wrażenia i ustawiać pod takim kątem, żeby twoje cycki wydawały się większe, a pochwa ciaśniejsza. Generalnie masz wyjebane. Wiesz, że to jest ten moment, wasz moment, w którym jedyne, co możecie sobie dać to chwila przyjemności i poranne do widzenia. Chociaż widzenia ponownego nigdy nie będzie.
To się zawsze zaczynało tak samo. Mam w sobie coś takiego, co sprawia, że faceci chcą odkryć tą tajemnicę i smutek w środku. Chociaż tam nic nie ma… Ale i tak się fatygują. Niczym walka o świętego Grala, a może to mnie uda się ją rozszyfrować. Mam w sobie coś takiego, co sprawia, że wierzą w to co mówię. Chociaż ja prawie zawsze kłamię. Najczęściej siebie…
Zapraszam ich. Od niechcenia. Rzucę drobne słowo na dzień dobry. Albo oni rzucą. Zagadują. Piszą. Zdanie lub dwa. A potem umawiamy się na piwo. A piwo/ wino/wódka prawie zawsze wygląda tak samo. Tuż po tym jak padną słowa, że może byśmy kiedyś gdzieś, już oboje wiemy, że kiedyś gdzieś nastąpi za chwilę, godzinę lub pięć w zależności od tego gdzie on mieszka.
Kiedyś myślałam, że ludzie są nieśmiali. Że wchodzenie do cudzych domów, cudzych kobiet, pod warunkiem, że się nie umówiłeś na grupie swingersów, jest totalnie obce i bajkowe. Nie jest.
Oni wchodzą. Zostawiają buty na wycieraczce i moralność za drzwiami. Wchodzą całym sobą ze swoim testosteronem i kutasem, który mówi chcę cię mieć. A zamiast tego mówią cześć jestem Marek. Albo Darek. Albo Paweł. Jeden pies.
Wchodzą w jednym ręku trzymając wino, a w drugim swoje smętne historie o życiu. Ja słucham. Ja zawsze słucham. Że zdradziła, niekochana, że niedobra. Potem jest ten moment, kiedy wybieramy sobie zajęcie. Gramy. Gadamy. Spacerujemy. Jemy.
A potem jest ten czas, gdy możemy przestać udawać, że cała ta otoczka jest nam potrzebna. Ta chwila, kiedy on wchodzi do kuchni, bierze mój podbródek w ręce i mówi – wiesz mała, że nie dokończymy tego scrabble. A potem rzuca mnie na łóżko. A potem nie ma już nic. Nie ma mnie, nie ma jego. Świat przez chwilę nie istnieje.
Do następnego razu.
Ze wszystkich randek swojego życia ten moment lubię najbardziej. Tuż przed.