Bieganie uratowało mi życie. Pewnego razu, gdy już myślałam, że wszystko, co fajne za mną, postanowiłam założyć buty i biec przed siebie niczym Forrest do utraty tchu. Tak mi zostało. Nie dlatego, że chcę mieć szczupłe nogi (to też), nie dlatego, że zjadłam o jedno ciastko za dużo i nie dlatego, że bieganie jest lepsze od trawy. Dlatego, że lubię. Chociaż bieganie uzależnia bardziej niż najfajniejszy facet. I najlepsza trawa.
Mam wrażenie, że Polacy są coraz bardziej wysportowani. Ci po 30-tce, po 40-tce i po 50-tce. Być może dlatego, że dochodzi się do wniosku, że jak teraz nie zadbamy o swoje ciało, to za chwilę czasu zabraknie, a to co fajne już się rozsypie i będzie za późno. Młodzi jeszcze nie muszą, zatem i nie chcą, napychając usta czym popadnie.
Parki, skwery, lasy, ścieżki rowerowe na przestrzeni kilku lat zapełniły się ludźmi. To piękne. Serio. Możesz być największym grubasem, leniwcem i brzydalem, ale jak zobaczę cię zmagającego się z samym sobą zamiast przed tv, masz u mnie plusa. Liczą się chęci.
Ja sama zaczęłam biegać trochę przez przypadek, od kilku lat szukając najlepszego sportu dla siebie. Pływanie jest świetne, chociaż czasem męczy monotonia od ściany do ściany, rower jest git, jak masz z kim jeździć, samemu to nie frajda. Bieganie? Taki wysiłek, przecież padnę, spocę się, dostanę zawału, będę mieć zakwasy i ogólnie nie dam rady. To było kilka lat temu, kiedy biegałam rekreacyjnie od czasu do czasu. Po ciemku, bo jeszcze ktoś zobaczy. Gdy zostawił mnie facet po prostu pobiegłam i tak już zostało.
Od kilku miesięcy biegam prawie codziennie. Jeszcze nie wyczynowo, chociaż i ten moment pewnie kiedyś nadejdzie. Nie znam ludzi, którzy biegają i nie chcieliby się sprawdzić w półmaratonie chociażby. Jeszcze nie w superhiperkosmicznych butach, chociaż wiem, że i moment wymiany na coś porządniejszego się zbliża, bo stare, które mają za sobą całkiem sporo kilometrów po prostu spadają mi z nóg. I nie z endomondo ani innym cudem, które wrzuca dystans na fejsa. Biegam dla siebie, nie dla publiczności. Ale to też jest piękne. Że jedni biegną z pulsometrem za 2 koła i w butach za dwa, a drudzy w tenisówkach i oboje mogą tak samo cieszyć się tym, co robią.
Bieganie pozwala mi wyciszyć myśli. Jestem tylko ja, park i droga. Nie widzę ludzi, wsłuchuję się w muzę i swój oddech, doprowadzając się do stanu absolutnego skupienia, gdzie widzę swoje ciało pracujące idealnie jak maszyna, miarowo, równo, krok za krokiem. Mijam biegające pary, mijam 60-latka na rolkach, mijam mamy z dziećmi, kaczki, jezioro. Tylko ja i droga, ja i droga…
Bieganie to najlepszy odpoczynek po ciężkim dniu i najlepszy motywator. A najbardziej lubię biegać w deszczu. Kiedy park jest pusty, kiedy mam mokre czoło, mokre łydki i mokre włosy. Kiedy przystaję, żeby złapać oddech i bezwstydnie gapię się w niebo wyłapując językiem wielkie krople. Kiedy przychodzę do domu, wycieram się ręcznikiem, kiedy jestem taka zmęczona i nieidealna i myślę sobie…jesteś piękna i życie jest piękne też.